REQUIEM RECORDS


To wydawnictwo mające na celu promocję muzyki elektronicznej, ambientalnej 
i postindustrialnej. 

Od teraz skupiamy się na dokumentowaniu nagrań polskich zespołów działających na przełomie lat 70-tych, 80-tych i 90-tych. Grup dziś zapomnianych, których muzyka nadal ma ogromny potencjał. Ta muzyka jest ponadczasowa 
i warto byś się o tym przekonał...



KONTAKT


ZAMÓWIENIA

 
 

EMITER | from black mountain to the sea | requiem rec 32/2008 |


Płyta "From black mountain to the sea" (muzyka dla domu) to próba wpisania współcześnie powstającej muzyki elektronicznej w rytm i życie domów. Idea, która przyświeca temu projektowi to nawiązanie dialogu poprzez muzykę, wyniesienie jej poza ramy koncertu. Płyta inspirowana jest ideami Erika Satiego Musique d'ameublement z początku XX wieku. Satie wyobraził sobie muzykę, która nie zwracałaby uwagi na samą siebie, lecz jedynie poprzez swoją obecność czyniłaby otoczenie przyjemniejszym. To koncepcja muzyki otaczającej. Takiej, która znosi presję słuchania tylko reklam, popkulturowego komunikatu. Czas poświęcany na prace domowe to być może rzadka okazja do refleksji. W trakcie sprzątania, zmywania można odbywać rodzaj podróży: myśli krążą inaczej, pojawiają się miejsca, ludzie, wspomnienienia, marzenia. Ta płyta jest o cudownie lekkich, płynących myślach przy sprzątaniu. emisja trwa promomix

The idea for the record From black mountain to the sea /Muzyka dla domu (Music for the home) it is an attempt to place the contemporary emerging electronic music into the rhythm and life of homes. Muzyka dla domu (Music for the home) is inspired by the ideas of Eric Satie Musique d 'ameublement from the beginning of the 20th century. I hope that Muzyka dla domu (Music for the home) will change the quality of sonic aura and it will be a soft interference in phonosphere. promomix

cd | 52:08 min

01.
02. (cały utwór)

03.

04.

05.

06.








Emiter - muzyk, improwizator. Emiter porusza się w obszarze elektroniki, muzyki improwizowanej. To projekt oparty na elektroakustycznych / elektronicznych improwizacjach. Eksperymentuje z brzmieniem, przetwarzaniem dźwięków towarzyszących naszemu życiu, poszukuje nowego pola dźwiękowego dla gitary elektrycznej. Emiter używa i łączy różne jakości – lo-fi/ hi-fi, czy też dźwięki powszechnie uznawane za zakłócenia. Tworzy instalacje dźwiękowe, słuchowiska radiowe, muzykę do filmów, spektakli i przestrzeni publicznych. Gra do filmów niemych. Współpracuje z artystami wizualnymi i tancerzami. Prowadzi autorskie warsztaty dźwiękowe. Producent muzyczny.

Aktualnie gra w projektach: emiter, emiter_franczak audio video performance, voice_electronic duo, Polish Improvisers Orchestra, Linie Północne (wspólnie z pisarzem Danielem Odiją) oraz z Patrykiem Zakrockim

Emiter - Solo project by Marcin Dymiter ( elelctronics, guitar, generator, loops, tape) who previously was playing in such bands as : ewa braun, Mapa, Mordy. He cooperated with musicians who were engaged with jazz, electronics and avant- garde: Paul Wirkus, Rosa Arruti,Rob Mazurek, Le Quan Ninh, John Butcher, Axel Dorner, Andrew Sharpley, Mikołaj Trzaska, a poet Marcin Świetlicki, Raphael Roginski, Marek Chołoniewski, Tomasz Chołoniewski, Dagna Sadkowska, Michał Górczyński a band voice_electronic duo, Linie Północne. He cooperated and composed for off’s theaters, he plays on live to silent films and cooperates with visual artists. Marcin Dymiter is also a musical producent. He played in many countries in Europe. As emiter he published ten CDs.

He experiments with sounds, tones transformation which accompany our life, he searches the inspirations in world around us. He believes that music is everywhere. Composing it is a never ending process. 

www.emiter.art.pl

RECENZJE

„Dotychczasowi fani z pewnością nie będą zawiedzeni.” Pozwoliłem sobie na autoplagiat, jako i Emiter sobie pozwala. Robi to na tyle inteligentnie, że – mimo, mówiąc pejoratywnie: wtórności, mówiąc pozytywnie: konsekwencji w rozwijaniu własnego stylu - każdy kolejny krążek sygnowany tym pseudonimem dostarcza kilku kolejnych garści ciekawych wrażeń. Z reguły dość introwertycznych. Podobnie jak na zeszłorocznym „Sinus”, kompozycje zdominowane są przez kilka pętli, które hipnotyzują przez cały czas trwania utworu, a pod którymi roi się od poddawanych subtelnej obróbce i nienachalnie dołączanych dźwięków wszelkich możliwych proweniencji. Stapiane w jednorodną, klaustrofobicznie rozszumioną magmę tworzą nie posiadające tytułów – bo i po co narzucać skojarzenia – kawałki idealne do mentalnych dryfów. Muzyka tła? Tak, ale...

Tu dochodzimy do konceptu stojącego za powstaniem płyty. „From Black Mountain...” ma być w zamierzeniu Dymitera „muzyką dla domów”, przeniesieniem idei muzyki otaczającej Erika Satie na grunt współczesnej eksperymentalnej elektroniki. Nieinwazyjnie wtapiające się w otoczenie dźwięki mają być miękkim podkładem dla myśli spontanicznie pojawiających się podczas domowej krzątaniny jako alternatywa dla hałasu zdegenerowanej popkultury, wrzeszczącego na nas z radioodbiorników i szerokokątnych ekranów HD. Problem polega na tym, że ta muzyka znacznie bardziej nadaje się do świadomego słuchania, a degradowanie jej do roli ozdobnika przestrzeni jest zwykłym marnotrawstwem. Ma siłę kreowania myśli, a nie tylko wtapiania się w ich tło, a przede wszystkim jest wciągająca, co może być nawet niebezpieczne, biorąc pod uwagę jej rzekome przeznaczenie. Znacie patent z usypianiem dzieci przy pomocy odkurzacza lub telewizora? Nie, nie chodzi o to, jak mocno można nimi przywalić. To taki psychologiczny fenomen polegający na swoistym stępieniu wrażliwości na bodźce zewnętrzne z powodu wystawiania uszu na długie działanie dowolnego rodzaju szumu – byleby bez znacznych skoków głośności. Ma poniekąd tę właściwość współczesny, przekompresowany pop i podobnie działa ten album. Dlatego podczas eksperymentów z jego wykorzystaniem radzę uważać, w jakiej pozycji pozostawia się włączone żelazko i co dzieje się na kuchence.

Powstaje jeszcze pytanie: czy album narzucałby takie skojarzenia, gdyby inspiracje pozostały nieujawnione? W pewnym sensie jest tu trochę dorabiania filozofii, bo muzyka i tak broni się sama, ale ok, pofilozujmy trochę. Jeśli mocno się wsłuchać to w gęstwinie dźwięków wykorzystanych na płycie można wyłapać cząstki field recordingu, np. w postaci śpiewu ptaków, strzępów odległych rozmów czy odgłosów urządzeń biurowych i kuchennych. Emiter sprytnie inkorporuje dźwięki banalnej rzeczywistości, by tę banalną rzeczywistość ulepszać na swój sposób. Czy można zatem w ogóle mówić o kreowaniu dźwiękowej przestrzeni? A może to podwójny blef, a morał jest taki, że „muzyka dla domów” może być tylko i wyłącznie fraktalnym odbiciem odgłosów w tym otoczeniu normalnie występujących? Bądź mądry, pisz recenzje. Nie można również wykluczyć takiej możliwości, że to, co słychać na tym albumie, wcale nie ma swoich źródeł w rzeczywistości, a taki a nie inny odbiór jest zwykłą autosugestią, efektem podświadomych skojarzeń narzuconych z góry przyjętą interpretacją. Wątpliwości zapętlają się wraz z muzyką. Dlatego starczy już tych dywagacji. Poza tym, kipi mi zupa.

Mateusz Krawczyk www.screenagers.pl

W swojej słynnej definicji ambientu Brian Eno stwierdził, że tego rodzaju muzyki można sluchać na dwa sposoby: albo poświęcamy jej uwagę w 100 procentach, łowiąc każdy dźwięk, albo zupełnie ignorujemy, pozwalając jej stopić się z dźwiękami otoczenia. Przy kontakcie z najnowszą płytą Emitera postanowiłem zastosować oba warianty. Najpierw ze słuchawkami na uszach wygodnie położyłem się na łóżku, a przy następnej okazji From black mountains to the sea (muzyka dla domu) puszczone na granicy słyszalności stało się podkładem do sprzątania w pokoju.

Jak czytamy w materiałach promocyjnych, inspiracją dla Emitera była teoria musique d 'ameublement francuskiego kompozytora Erica Satie, wg której muzyka staje się jeszcze jednym meblem w pomieszczeniu, nie przykuwającym uwagi, ale poprawiającym atmosferę. Podtytuł płyty jest również kolejna wskazówką i zarazem ukłonem w kierunku wspomnianego już Briana Eno, który swoją muzyką dla lotnisk (Ambient 1: Music for airports z 1978 r.) w praktyce dał początek całemu nurtowi muzyki ambient. Tych sześć pozbawionych tytułów utworów na From black mountains to the sea to mikrosymfonia, na którą składają się dźwięki współczesnych domostw: kliknięcia i trzaski elektronicznych urządzeń, odgłosy dobiegające zza otwartych okien, woda kapiąca z kranów, fragmenty audycji radiowych i telewizyjnych, które w poszatkowanych fragmentach docierają do naszych uszu. Każdy słuchający będzie mógł tutaj dobrać własne skojarzenia, nagle zdając sobie sprawę, że takiej muzyki pełno u niego w domu – ja na przykład usłyszałem tu szybę z drzwi, którą przejeżdżające pojazy wprawiają w wibracje i zapętloną w nieskończoność skargę zawieszonego komputera, czekającego na zresetowanie... To prawdziwa muzyka Natury, dla człowieka mieszkającego w mieście bardziej swojska niż ćwierkanie ptaków, szum morza i brzęczące owady.

Na From black mountain to the sea Emiter podsumowuje niejako swoje dotychczasowe dokonania na polu minimal music, chociaż dla mnie słychać tam również wpływy tego, co nagrał na płycie Fudo duetu Mapa. Mimo że nie interesuje go komponowanie przyjemnych dla ucha ambientowych kompozycji, korzysta momentami z podobnych patentów, co artyści sceny IDM, pomijając melodię. To nie zarzut, a jedynie wskazanie, że zarówno mniej przystępne, trudniejsze w odbiorze płyty jak i te tworzone z myślą o szerszej publiczności nagrania ambientowe mają wspólne korzenie. I nic nie powinno stać na przeszkodzie, by w zależności od nastroju rozkoszować się jednym bądź drugim.

Na koniec wypada wspomnieć, że masteringiem płyty zajął się Jacaszek, kolejna ważna postać polskiej eksperymentalnej elektroniki, autor m.in. znakomitych Trenów. Kompakt ma też bardzo ładną, utrzymana w duchu minimalu oprawę graficzną. Zdecydowanie From black mountain to the sea to jedno z najlepszych wydawnictw w katalogu Requiem Records. Polecam.

Patryk Balawender www.muzyka.gildia.pl

Bezsenność poza swoimi uciążliwymi konsekwencjami, zdrowotnymi czy funkcjonalnymi, niesie też ze sobą pewną legendę. Niektórzy twierdzą, że jest inspirująca i stymulująca artystycznie, że dzięki niej można poznać świat takim, jakim nie pozna go nikt, kto przesypia noc. Zgadzam się. Ale czy ktoś przypuszczał, że bezsenność może skłonić do zainteresowania się konkretnym materiałem muzycznym? Ja też nie. A jednak. Potrzeba posiadania muzyki, która towarzyszyłaby mi przy nieprzespanych, przepracowanych nocach, muzyki nie wpływającej na myśli zbyt inwazyjnie, a jednocześnie nie będącej papkowatą „elevator music” skłoniła mnie do sięgnięcia po „From Black Mountain To The Sea”.

Choć zamysłem twórcy było stworzenie otoczenia dźwiękowego dla domu, „muzyki” towarzyszącej prostym czynnościom codziennym, przeciwwagi do popkulturowego niczego zalewającego nas niczym tsunami z odbiorników radiowych, dla mnie najlepszą porą dla tego albumu jest właśnie noc. I – jak to zwykle bywa w przypadku twórczości nie tylko Emitera, ale też innych producentów parających się eksperymentalną elektroniką – kontakt w słuchawkach lub blisko głośników. Bynajmniej nie dlatego, by wysłuchiwać niuansów brzmieniowych (acz fakt, nie brakuje ich) i rozkładać analitycznie każdy skrawek utworu. Raczej dlatego, by pozwolić się dźwiękom Emitera otoczyć, osaczyć, otulić. Transowe, hipnotyczne, zapętlone frazy brzmieniowe, rozwijane stopniowo i nieagresywnie, stają się po niedługim czasie kontrapunktem do naszych działań. Choć ja „testowałam” Emitera podczas pisania, podejrzewam, że równie przyjemne doznania (a może nawet przyjemniejsze) przyniósłby odsłuch „From Black Mountain To The Sea” na słuchawkach w centrum nocnego życia miasta. 

Na swoim poprzednim albumie, „Sinus”, Emiter wykorzystał dźwięki otoczenia do stworzenia muzyki. Teraz koncepcja jest odwrotna – twórca chce, by sama jego muzyka stała się otoczeniem, hołdując tym samym ideologii Erika Satie. Czy rzeczywiście tak jest? To trzeba pozostawić wrażliwości słuchacza. Dla mnie muzyką, która wypełnia otoczenie i wypełnia pomieszczenie w sposób nieinwazyjny, jest twórczość Biosphere’a. Muzyki Emitera nie da się nie zauważyć. Jest pobudzająca, stymulująca, ale na pewno nie jest „przezroczysta”. Emiter chyba nie potrafi stworzyć czegoś „przezroczystego” – nie byłby Emiterem.

Kaśka Paluch 80bpm.net

Z płyty na płytę Marcin Dymiter coraz rzadziej sięga po gitarę i melodie, przedkładając nad muzyczny rysunek zabawę kolorem i fakturą dźwięku. 

Najnowszy krążek to kontynuacja wątków z "Sinusa", na którym pomorski artysta splatał odgłosy świata, takie jak sygnał telefonu czy wybijający godzinę zegar z kukułką, z subtelną elektroniką, tworząc minimalistyczne ambientowe "ciągutki". Na "From Black Mountain To The Sea" korzysta z podobnego budulca, osiągając podobne rezultaty. 

We wstępie do płyty możemy przeczytać, iż bezpośrednią inspiracją dźwięków na niej zawartych była prekursorska idea Erika Satiego, który pragnął stworzyć muzykę niezwracającą na siebie uwagi, ale przez samą obecność czyniącą otoczenie przyjemniejszym. Kulturowy background dopełnia podtytuł albumu - "muzyka dla domu" - nawiązujący do słynnego wydawnictwa pioniera gatunku Briana Eno, który w 1978 podarował ludzkości swoją muzykę dla lotnisk. 

Emiter na krążku z powodzeniem realizuje swoje wstępne założenia. Poszczególne podkłady nieinwazyjnie wypełniają domową przestrzeń, współtworząc atmosferę pomieszczenia na tej samej zasadzie, co stojące w nim kwiaty, tapeta czy wiszący na ścianie obraz. Wtapianie to ułatwiają, pojawiające się jako jedna z części składowych sączącej się z głośników magmy, sample codzienności: śpiew jaskółek, szum powietrza czy kapanie wody. Emiter wydobywa muzykę nawet z pracującej drukarki, potraktowanej tu jako żywy instrument perkusyjny. Momentem, który wyraźniej przypomina o kręcącej się w odtwarzaczu płycie, jest rozpoczynający track 5 dźwięk cyfrowej awarii, który w pierwszej chwili wywołuje niepokojącą myśl o laserze niemogącym przedrzeć się przez znajdującą się na krążku rysę.

Choć Emiter zaleca słuchanie swojego albumu w trakcie wykonywania domowych prac, to na podstawie własnych doświadczeń z "From Black Mountain To The Sea" stwierdzam, iż materiał ten zdecydowanie lepiej sprawdza się jako podkład pod niskoenergetyczne zajęcia jak np. czytanie. Przy zmywaniu czy froterowaniu podłóg mimo wszystko wolę słuchać piosenek, które można zagwizdać.


Bartosz Chmielewski www.polskieradio.pl/muzyka

© requiem records