Dziesięć lat po zakończeniu działalności łódzki Spear przypomina o sobie kompilacją, której warto poświęcić trochę więcej uwagi. Inaczej nie zadziała.
Aby złapać kontekst i poszerzyć podbudowę, należy się wyprawić w nieznane. W dość odległą przeszłość, w prenatalną fazę internetowych mediów. To sieciowe wysypisko pełne jest obumarłych linków, pikselowych plam i nazw portali, których chwała nieodwracalnie przeminęła. Przemierzając kolejne – sklecone najpewniej w Wordzie – strony, natrafić można na świadectwa kronikarzy tamtej epoki. Ich język jakoś nie przystaje do dzisiejszych czasów – pełen jest egzaltacji, barokowych zawijasów i poetyckich opisów. Wszystko tu jest inne, trochę zagracone i odrobinę kosmiczne w taki sam retro-futurystyczny sposób, w jaki wciąż przytłaczają nas radzieckie maszyny elektroniczne sprzed półwiecza. Klikając kolejne adresy, można się więc poczuć obco, nieswojo. Szczęśliwie, powód tych poszukiwań stanowi zarazem idealną ścieżkę dźwiękową do zwiedzania tego cyfrowego złomowiska. "Czarne dziury, umarłe gwiazdy i topniejące geny" – nawet tytuł pasuje, prawda?
Wydana pod wspomnianą nazwą płyta łódzkiego projektu Spear to sześć utworów pochodzących z niedostępnych już kompilacji, które ukazały się na początku poprzedniej dekady. Enigmatyczny twór współtworzony m.in. przez Macieja Ożoga (później w Ben Zeen) działał wówczas już od dekady, ciesząc się mianem polskiej ikony sceny dark ambientowej, tudzież elektroniczno-industrialnej. Ze względu na mroczną atmosferę, minimalizm środków i sympatię dla ewentualnych zgrzytów krytycy chętnie porównywali Spear do Coil, Nurse With Wound, a nawet do post-apokaliptycznych hymnów Current 93 (bywało przecież, że łodzianie operowali też głosem). Ze swoją autorską wizją muzyki ambient i muzykologicznym zapleczem, zespół prawdopodobnie wpasowywałby się dziś w krajobraz takich wytwórni jak Monotype, BDTA czy Bocian. A jednak jego kompozycyjny liryzm oraz balansująca na granicy snu i jawy narracja, umieściły go w katalogu OBUH i Requiem – wydawców jeszcze bardziej przystających do charakteru tej muzyki. Wytwórni kultowych, gdzie "kult" mierzy się zarówno skalą artystycznego sukcesu, jak i absolutną niemożnością wydostania się choćby na centymetr z zajmowanej niszy.
"Black Holes, Dead Stars and Melting Genes" zawiera kompozycje, które rozwijają się tak niespiesznie, że są już niemal statyczne. Z tego powodu wydaje się, że bardziej niż na dynamice i samej narracji, Spear koncentruje się na brzmieniu – powłóczystym, dusznym, okraszonym gdzieniegdzie metalicznym industrialem. Pojawiają się tu także zaczynów prostych melodii, jak choćby w "In The Wheels", którego końcówka może przypominać słynne "Amber" brytyjskiego Autechre. Najczęściej jednak majestatyczne pętle i przeciągłe drone'y prowadzą ze sobą dość mrukliwą, atroficzną konwersację. Tutaj wiele dzieje się w domyśle, w pamięci. Struktury utworów zdają się bowiem nierzadko ledwie semantycznymi szkieletami, które należy dopiero wypełnić własną treścią. Nie ma w tym zresztą nic nowego, podobnych znaczeniowych dopełnień wymagali od naszej wyobraźni chociażby Jacob Kirkegaard, James Kirby czy William Basinski. Może dlatego minimalistycznego "Black Holes, Dead Stars and Melting Genes" słucha mi się tak dobrze – przeczesując internetowe archiwalia, znalazłem własną opowieść.
Jan Błaszczak