RECENZJE
2014/05/04
Masterful Magazine
Warstwa muzyczna to czysty eklektyzm. Mieszają się wpływy ambientu, elektroniki, muzyki klezmerskiej, czy musique concrète. Pogłosy, szumy, dźwiękowe sprzężenia, jazzowe pochody perkusji Sochy – dużo tego. I w tym wszystkim Podsiadło – outsider, rozmawiający z samym sobą, z muzyką.
Scena jest mała. Najwyżej dwa na cztery metry. Akurat, żeby zmieścić to męskie trio. Ten pośrodku, dreadman, kaskader literatury, legenda. Po lewej – krakowski akordeonista, wskrzeszający żydowskie tradycje Kazimierza. Po prawej najczulszy perkusista, jakiego poznałem. Proszę Państwa, oto: Jacek Podsiadło, Jarosław Bester, Ireneusz Socha. Oto Najduchy. Tak wyglądały obchody II Festiwalu im. Czesława Miłosza.
Płyta Lament świętokrzyski jest studyjnym odtworzeniem tamtego koncertu. Zamkniętą wizją. Brakuje mi jednak oddania koncertowego ducha – wiem, że to płyta studyjna, nie wersja live – szelestu wertowanych kartek, prób zgrania. Aktu muzycznego błędu, wymierzenia w zły klawisz akordeonu, pomyłki w odczycie tekstu. Nie jestem muzykologiem, wydaję się być kimś innym, barbarzyńcą w ogrodzie – jestem odbiorcą. Najgorszą kategorią krytyka. Może dlatego mam prawo do kręcenia nosem, marudzenia.
Warstwa muzyczna to czysty eklektyzm. Mieszają się wpływy ambientu, elektroniki, muzyki klezmerskiej, czy musique concrète. Pogłosy, szumy, dźwiękowe sprzężenia, jazzowe pochody perkusji Sochy – dużo tego. I w tym wszystkim Podsiadło – outsider, rozmawiający z samym sobą, z muzyką. Jego teksty idealnie współgrają z dźwiękami. Chociaż wyrósł w punkowych tradycjach, a w swojej rozgłośni skłania się raczej ku reggae-owym i folkowym rytmom, tutaj odnajduje się wspaniale.
Autobiograficzny Lament … określa podmiot tekstu, jest literackim znakiem, oczkiem puszczanym do słuchacza – nie tylko tego od poezji, również tego od muzyki. Bo liryczność wiersza można rozpatrywać osobno. Całość podzielona jest na dziesięć utworów, linearnie idących według wersji tekstu, którą znajdziemy w ostatnim tomiku opolanina Pod światło.
Teraz wyłuskuję spośród dźwięków sam głos Podsiadły. Jego indywidualną manierę lektury, z brakiem logopedycznego sznytu, gdzie głos tworzy pogłos, bez dodatku muzyki. Słucham pomieszczonych tu dezyderat zawieszonych nad nadrzeczywistościami tej poezji. Macam sprzęgło, którym kieruje się ta płyta. Wiem, że pomimo pozornego chaosu, jaki może początkowo przytłaczać, jest tu ukryte dużo dobrej muzyki.
W końcu to Socha, to Podsiadło. To Najduchy.